wtorek

Wyprawa

Po deszczowej i smutnej sobocie z wielką radością powitałam niedzielne słońce.  
Gdy wyjrzałam przez okno, to nagle ogarnęło mnie niepohamowane pragnienie - bycia „sam na sam” wśród wiosennej przyrody. 

Podobno od marzeń do czynów należy przechodzić.
Dlatego wyciągnęłam mapę i zaczęłam analizować legendę, skale, ścieżki, trasy dojazdu i inne atrakcje, która czekają na mnie w Kampinosie, bo to właśnie o nim najwięcej myślałam.
Potem naszykowałam plecak, termos, kanapki i kijki …… i już po cichutku z domu chciałam się wymknąć…., a tu moje najmłodsze dziecko:
- Dokąd idziesz?
- Na spacer
- A dlaczego z plecakiem?
- Bo mam tam ważne rzeczy?
- Jakie?
- Termos, mapę….
- A namiot też masz?
- Nie, bo ja tylko na chwilę wychodzę…
- A mogę z tobą?
- Ten spacer po puszczy planuję, tam będą mrówki, pająki, kleszcze, wilki i zły gajowy….. Na pewno chcesz?
- Chcę.

A miał być relaksacyjny samotny spacer……
Po chwili mąż zapałał entuzjazmem, bo przecież puszcza o tej porze roku potrafi kusić.……. Półgodziny później dołączyła ciocia z psem – tym razem to była moja inicjatywa, bo ta moja ciotka, to fajny kompan i na dodatek ma znajomych w Kampinosie, może ich odwiedzimy?
W ten o to sposób samotny spacer przemienił się w grupową wyprawę, jak się później okazało pełną przygód i niespodzianek.

Po krótkich konsultacjach topograficznych wsiedliśmy w samochód i  jechaliśmy…. jechaliśmy…… jechaliśmy.


Te drogi były jakieś takie pokręcone i skomplikowane.....,  w końcu nie dojechaliśmy do zaplanowanego miejsca.
Najważniejsze, że przynajmniej drzewa są, ptaki słychać, pachnie pięknie, nawet kwitnie wszystko dookoła…. a ja przecież kocham wiosnę. 
Trochę się martwiłam, że to może nie Kampinos, ale na szczęście to nie ja byłam przewodnikiem.
 
Weszliśmy jednak w ten las. Ale już pierwsza ścieżka była podejrzana.… a czasu mieliśmy co raz mniej, znajomi w chacie siedzą do 17-tej, a potem wracają do Warszawy. Mieliśmy zacząć wyprawę o 10-tej ale w końcu do lasu na 14-tą dojechaliśmy!! 
Poszliśmy więc skrótem, szlakiem nieoznakowanym.

Na początku była to szeroka prawie parkowa aleja, pełna słońca i uroczych polanek,  które skusiły moje dziecko i męża do fikołków, gwiazd, „turlanek”, „przewracanek”…... Przyznaje, że miło było popatrzeć, chętnie bym się przyłączyła ale odwagi mi zabrakło.
Po jakimś czasie droga stała się bagnista, jednak żal nam było zawracać. Wszędzie kwitły kaczeńce i zawilce. Ptaki, kaczki i żaby "hałasowały".  Tylko krokodyli brakowało, bo wokół nas rozlewiska. Musieliśmy wykazać się sprytem, żeby nie wpadać w kałuże i błoto.


Już myśleliśmy, że to koniec atrakcji, bo normalna droga się zaczęła, a tu nagle strumyk przeciął ścieżkę i na dodatek był tak duży, że przez zwalone drzewa musieliśmy przechodzić, żeby dostać się na drugą stronę. Po wielu próbach, niektórych nieudanych, poszliśmy dalej ale już w mokrych butach.


Chciałam zawracać, bo byłam pewna, że zgubiliśmy się. Nagle wędrowców zauważyliśmy, którzy z entuzjazmem do nas machali. Okazało się, że to znajomi cioci.
Radości, powitań i opowieści było co nie miara. Przyspieszyliśmy kroku, bo perspektywa wspólnego biesiadowania była bardzo przyjemna. Po drodze jeszcze jedną ekipę znajomych spotkaliśmy, też były uściski, wspominki i pogadanki….. W końcu dodarliśmy na miejsce.


Chatka, była mała i sympatyczna, a jej gospodarze - miłośnicy wypraw wysokogórskich, zadbali o stworzenie odpowiedniej atmosfery. Były zdjęcia, opowieści o ekstremalnych przygodach, śpiewy przy gitarze, snucie kolejnych planów. Poczułam się jak uczestniczka wyprawy w Tatry, Alpy lub w Himalaje…. choć to był tylko Kampinos.


Do domu wróciliśmy gdy już gwiazdy na niebie świeciły, byliśmy brudni, mokrzy, zmęczeni i baaaaaaaardzo szczęśliwi……..