piątek

Niechciani


Ma­leńki do­mek,
pod la­sem, blis­ko.
Czyjś mały azyl,
duszy schro­nis­ko.
Tam cze­ka strachem,
dziew­czy­na cier­piąca.
Wśród czułej rodzi­ny,
za kimś tęskniąca.
W stronę drzwi, bólem
jej wzrok, zwróco­ny.
Jak­by cze­kając
na wi­dok wy­mod­lo­ny.
Przy drzwiach stoi,
Anioł, o si­wej skro­ni.
Pan­cerz rdzą pok­ry­ty,
i brak już mu bro­ni.
Skrzydła złożone,
życiem złama­ne.
Stoi by wy­konać
os­tatnie za­danie.
Chce pow­strzy­mać,
choć na chwilę.
Tę co przyszła,
po os­tatnią da­ninę.
Anioł z dziew­czyną,
wzrok skrzyżowa­li.
Jak­by się wza­jem
ba­li, choć już zna­li.
Przed tą da­niną,
nikt uciec nie zdoła.
Dziś wzrok ich łza­mi
o po­moc woła.
O chwilę zwłoki,
pełną czułości.
Może os­tatnim już,
pul­sem ra­dości.
By spleść war­kocz
rodzin­nej więzi.
Nim czas ich zwol­ni,
z ziem­skiej uwięzi.
Nim znów się spot­kają,
w nienaz­wa­nej da­li.
So­bie pot­rzeb­ni,
Wczo­raj­si nie­chciani...

(Irracja)