Sen był piękny, ale jego urok był niczym w porównaniu z pieszczotą narastającą. Udając, że jeszcze śpię, przekręciłem się na wznak, dając jej jednocześnie znak, że odczuwam coś, co może być jedynie snem. Spałem na niby, z powiekami nieruchomo zamkniętymi, ciałem bezwładnym, wyczuwającym jej najmniejszy ruch. Żeby nie przerwać mojego (udawanego) snu, zsuwała się bezszelestnie to tam, to tu, dobierając się wargami, językiem, dziąsłami, zębami do narastającej we mnie ciekawości.
O dobry Boże, powiadam Ci, nie mając ciała, nie masz tej słodkiej radości – takiej jaką mamy – my. O dobry Boże, dziękuję Ci, dziękuję… I tak się modląc w udawanym śnie, sączyłem rozkosz, a ona mocniej jeszcze sączyła sobą mnie i sączyła… Wargi rozgrzane czerwienią natężonej krwi, ściskały silniej, najsilniej, to znów puszczały, by język cały owinąć się mógł wężowym ruchem, gniotąc, pulsując, pełznąc wylizanym śladem śliny, gotowy zadać cios ostateczny stężonym jadem zabójczej vaginy. Jej obie dłonie – lecz mniejsza o nie, bo przecież palce liczniejsze – dotykały wszędzie, gdzie powinny i nie powinny były dotykać… A ja w nie-śnie, udając, że nadal śpię, czułem między wierszami, że wnika coś we mnie, głęboko się wciska, naślinionymi palcami nawilża, zbliża się, przenika, szuka mnie w środku i w głębię się chowa; bawiąc się w mężczyznę, czyniąc mnie kobietą, znieważa męską dumę lubieżną podnietą…
Wewnątrz jej ust bezgranicznie ośmielony, wstydziłem się pieszczoty, umieszczonej we mnie, wepchniętej palcem dobrze nawilżonym. Udami objęła kolano moje śpiące, tarła się o nie, ściskała mocno, jakby zamierzając bez żadnej obawy wchłonąć je w kobiecość dla samej zabawy. Upał przetaczał się pod namiotem kołdry. Nasilony do granic wytrzymałości, zlewał się strużką potu, klucząc między kwiatami woni uwolnionej z pobudzonej intymności. Myślałem już tylko o jednym – o jednym – podwojonym – zwielokrotnionym wybuchu, wypełniającym, zachłannym, wykrzyczanym, uwolnionym!…
(Z.Matyjaszczyk)